czwartek, 1 sierpnia 2013

Rozdział 6

Ok, umarłam. Chyba przyszedł czas na rozejrzenie się po niebie. Dobra, otwieram oczy. Raz, dwa, trzy. Świetnie, widzę tylko biały sufit i jakiś brzydki żyrandol. No, chyba Bóg się nie postarał i wystrój ma taki sobie. Może woli prostotę? Auć! Wszystko mnie boli. Zaraz… A skoro jestem w niebiosach to nie powinnam odczuwać tylko szczęścia, bez żadnego bólu i zmartwień czy coś w tym stylu? No cóż, skoro tak wygląda Niebo, to chyba poproszę o przeniesienie do piekła. Tam przynajmniej będzie mi ciepło. Z zamyślenia wyrywa mnie obcy głos.
- No, obudziła się. Przyjeżdżaj. Czekam. – człowieku, jakie przyjeżdżaj, przecież ja nie żyję. No chyba, że są jakieś linie lotnicze do nieba czy coś. W dzisiejszych czasach można spodziewać się wszystkiego. Ale chwileczkę, nie znam tego głosu. Staram się przekręcić, by zobaczyć jego właściciela, w efekcie czego spadam z łóżka, jakieś kabelki odrywają się od moich rąk, a ja sama zostaję przygnieciona przez stojak z kroplówką. Zaraz do sali wbiegają jacyś ludzie w fartuchach i zostaję od razu wrzucona na łóżko i z powrotem przypięta do tych dziwnych urządzeń. Po chwili w pomieszczeniu zostaję tylko ja i jakaś kobieta.
- Przepraszam panią, co się dzieje? O co chodzi? – pytam, licząc na jakie wyjaśnienia.
- Jest już pani po operacji, wszystko idzie w dobrym kierunku. -
- Jaka operacja?! Skoczyłam z dachu i nie żyję, więc jak można operować trupa?! -
- Owszem, skoczyła pani, ale wprost na nadjeżdżający samochód. To uratowało pani życie. – świetnie. Niczego nie potrafię zrobić dobrze. Nawet zabić się nie potrafię, bo wpadam na jakieś cholerne auto! – Aha, pani chłopak już tu jedzie. – po tych słowach wychodzi z sali. Leżę parę minut wgapiając się w sufit, gdy słyszę znajomy głos dobiegający z korytarza. Widzę, przez okno jak Andrzej rozmawia z Karolem Kłosem. Chwileczkę, czyżby to właśnie Karol siedział wtedy przy moim łóżku? Nie mam czasu żeby się nad tym zastanowić gdyż do mojego pokoju wpada Andrzej z bukietem czerwonych tulipanów. Moje ulubione.
- Kasiu, jak dobrze, że żyjesz. Bałem się, że cię stracę. -
- Nie udawaj. Nie przychodź tu z litości, jasne? Nie chciałeś mnie już nigdy widzieć, więc starałam się spełnić twą prośbę. Zresztą, po tym co zrobiłam sama nie mogłam na siebie patrzeć. -
- Posłuchaj mnie. Wiem co się wtedy stało i to nie ty jesteś winna. To Damian wynajął jednego kolesia, żeby ci wsypał prochy do szklanki i zrobił to zdjęcie. Ty niczemu nie jesteś winna, a ja… jestem idiotą. Nie powinienem był tak reagować i zrozumiem jeśli nie będziesz mnie już chciała widzieć na oczy. Wolałem jednak, żebyś wiedziała co się tak naprawdę zaszło. – wpatruje się w niego szeroko otwartymi oczami. Że co? To wszystko wina Damiana? Boże, a ja się chciałam przez tego chuja zabić?! – To co wybaczysz mi? – z zamyślenia wyrywa mnie głos Wrony.
- A mam wybór? – odpowiadam, trochę żartem, gdyż po tym co usłyszałam to nie mam się jak na niego gniewać.
- W sumie nie. – stwierdza Andrzej, po czym delikatnie mnie całuje. Przez kilka godzin nie odstępuje mnie ani na krok, aż w końcu dochodzi do wniosku, że nam obojgu przydałby się jakiś solidny posiłek.
- Skoczę po jakieś owoce czy coś. W końcu musisz się wzmocnić. – przed wyjściem jeszcze raz mnie całuje, a ja rozanielona odwracam się w stronę okna przez które mam widok na dość sporą część miasta. Po kilku minutach słyszę jak skrzypią otwierane drzwi. Odwracam się i jedynym słowem jakie wtedy przechodzi mi przez usta jest:
- Damian? -

- No cześć kotku. Myślałem, że ten siatkarzyna nigdy nie pójdzie. Swoją drogą, to uparty jest. Po tym jaka niedobra byłaś dla niego, to on do ciebie wraca. No, postawa godna podziwu. -
- Wiem o wszystkim. I on też wie. -
- Domyśliłem się. Liczyłem na to, że uda mi się wyeliminować konkurenta, ale ten chyba jest nie do zdarcia. No cóż, muszę zabrać ciebie. – patrzy na mnie, a na jego twarzy maluje się ten głupkowaty uśmieszek.
- Tylko poczekaj aż Andrzej wróci, to zobaczysz! -
- Chyba nie sądzisz, że przyszedłem sam? Pamiętasz Łysego, Lolka, Jawora? Są wszyscy. Bez wyjątku. Nie da się teraz wejść do szpitala bez spotkania moich kumpli. W końcu nie przewiozę mojej księżniczki bez eskorty, prawda? – widzę jak zbliża się do mnie z jakąś strzykawką, a jak rozumiejąc, że jestem w beznadziejnej sytuacji zaczynam mu grozić.
- Spieprzaj stąd, bo zacznę krzyczeć! -
- Krzycz, Kasiu, krzycz. Nikt cię nie usłyszy. Zrelaksuj się, wyobraź sobie, że jesteś jak Śpiąca Królewna. A teraz dobranoc moja królewno… -

Budzę się w jakimś nieznanym miejscu, a moja głowa napierdala jak nigdy. Staram się rozejrzeć, gdzie jestem, ale nie udaje mi się praktycznie nic dostrzec. Słyszę jednak warkot samochodu. Czyżbym była w bagażniku? Na to wygląda. Muszę jakoś wezwać pomoc, muszę. Nie mogę się teraz poddać, nie teraz, kiedy odzyskałam Andrzeja. Zaraz, gdzieś czytałam, że jak się jest zamkniętym w bagażniku, to trzeba wywalić światło i wystawić rękę. Na szczęście udaje mi się szybko je wyważyć i zaczynam machać mą dłonią. Boże spraw, żeby ktoś to zauważył. Proszę. Jeden maleńki cud, nic więcej. Niestety, minuty mijają, a po pomocy ani śladu. Słyszę że samochód stanął, więc szybko chowam rękę do środka, by Damian nie domyślił się, że wzywałam pomoc. Klapa bagażnika się otwiera, a ja widzę pochylonego nade mną Lolka. Tego pana to bardzo dobrze pamiętam. Wielki, łysy, napakowany, obleśny typ, który w swoim samochodzie woził cały arsenał broni. Lolek szybko wyciąga mnie z bagażnika i rzuca mnie na ziemię. Czuję jednak, że upadam na trawę. Rozglądam się i widzę las. Świetnie, tu na pewno nikt mnie nie znajdzie. Chwilkę później Damian łapie mnie za biodra i szepcze do ucha:
- Zobacz kochanie. Mamy taki śliczny domek. Idealny dla naszej dwójki. Tutaj nikt i nic nam nie będzie mogło przeszkodzić. Będziesz idealną panią, u boku idealnego mężczyzny. -
- Chyba w twoim marzeniach, skurwielu. -
- Nie denerwuj mnie, do cholery! Jesteś moja i już! – w tym momencie zza krzaków wyłania się oddział uzbrojonych policjantów, którzy otaczają Damiana i jego „kolegów”.
- Puść ją! – krzyczy jeden z gliniarzy. Ja czuję, że Damian wyciąga z kieszeni pistolet. Boże, żeby tylko mnie nie zastrzelił. Boże. – Puść ją! – policjant, dalej krzyczy, jakby liczył, że to coś da. Po chwili czuję broń przystawioną wprost do mojej skroni. Słyszę  tylko szept: „Dobranoc, księżniczko” . Zajebiście. A więc tak skończę swój żywot. Zamykam oczy już przygotowując się na śmierć, aż w końcu słyszę strzał. Dalej widzę wszystko jak przez mgłę. Jakiś policjant odprowadza mnie do karetki, nie wiem co się dzieje. Widzę tylko samochód Andrzeja, który nie wiadomo jak znajduje się w tym lesie. Sama nie wiem jak trafiam w jego ramiona, a ostatnie co słyszę zanim tracę przytomność to:
- Już koniec. Jesteś bezpieczna.